czwartek, 15 lutego 2018

Tak sobie myślę...


   Tak sobie siedzę dzisiaj i tak sobie myślę. 
Medycyna, to jakaś taka... trywialna bardziej jest. 
No bo wiecie, wymazy, pożywki, koagulacje, skalpele, płyny ustrojowe, różne wydzieliny, krew się leje. Nieprzyjemne, co? No właśnie.
Choćby narzędzia!!! 
Na ten przykład - widzieliście narzędzia laryngologiczne? Ha! Nieduże to, a jakie wredne! 
Czy też inne, ortopedyczne. Te to dopiero potrafią zwalić z nóg. Dosłownie.
W medycynie, to praca taka nieprzyjemna bardziej jest.
O! Brudna na przykład.
No bo rozcinają, wycinają, grzebią w... A! Nieważne w czym. Albo obcinają nogę, rękę, głowę. 

Nie, głowy nie! Sorry!
A i te zastrzyki, tabletki, rozmaite pastylki, kapsułki...
A czopki? Czopki, to nawet wstydliwe potrafią być. Nie od parady mówi się do kogoś "ty czopku ty!".
A dajmy na to... takie prawo na przykład, czy finanse...
To takie wysublimowane bardziej jest, takie... wyrafinowane!
To taka jest... wirtuozeria intelektualna! Umysłowy majstersztyk.
Myślą tacy. Nie ubrudzą sobie rąk, nie przeniosą bakterii ropnych.
Tylko papierki, teczuszki, komputer, paznokietki... Kawa, szpileczki od Laboutina, czy innego Manolo Blachnika... Lancze kulturalne.
A taka pielęgniarka, położna, czy inna instrumentariuszka?
Jeśli zdarzy się jej np. zjeść obiad na dyżurze, to schabowego połyka taka w dwóch kęsach, no bo operator właśnie się myje. Nie, nie, nie w hotelu z tobą rano! Do operacji się myje!
Potem w domu nie potrafi taka kultury zachować, slow food, czy jakoś tak... Zapomina, że jest w domu i zanim mąż usiądzie do obiadu, to ona już talerze po sobie myje.
Albo rozwody! Częste. 

Bo pielęgniarka, czy tam położna nie stoleruje marudzącego flegmatyka. Taki lajf! Nie ma przebacz!
Inaczej prawniczka. Tu to wszystko takie bardziej intelektualne jest.
Jeśli rozwód, to tylko po to, żeby wykazać otoczeniu swój wyrafinowany, lekuchny jak piórko, wycyzelowany w kosmos kunszt adwokacki.
No jest różnica, prawda?
Nawet rozwody w medycynie takie trywialne bardziej są...

sobota, 26 września 2015

Blythe


     Nie było mnie szmat czasu! Oj! Tzn, bywam tu dość często, pieszczę oczami moje stare wpisy, z braku nowych, obserwuję Wasze aktywne, kwitnące blogi i zazdroszczę kolejnych wpisów. 
Muszę się trochę wytłumaczyć. Moja ukochana pasja, zamiast stabilnie trwać, niestety poszerzyła swoje granice i porwała mnie absolutnie. Napisałam „niestety”, gdyż (nie oszukujmy się) wymaga kolejnych, niemałych nakładów finansowych. Cała reszta to już przyjemność nie do opisania. Wraz z nią poszerza się też moja okołolalkowa działalność. Ale o tym innym razem.
   Zatem, moja nowa pasja to lalki Blythe. 
Blajtomanią zaraziłam się od moich lalkowych znajomych (pozdrawiam serdecznie!). 
Specyfiką Blythe i ich największą zaletą jest możliwość customizacji. Chodzi głównie o rzeźbienie twarzyczki, która ze standardowej staje się autorska. Niektóre customizerki posiadają niesamowity talent, to prawdziwe artystki. 
Lalki Blythe mają ogromny potencjał. Właścicielki/właściciele dają upust swoim zdolnościom i emocjom w extraciekawych stylizacjach i w fotografii. Na Flickr jest kopalnia fantastycznych zdjęć Blythe.
  Dzisiaj pokażę jedną z moich nowych lalek. Właściwie to ona nie jest nowa… Przyznam, że przeleżała nieruszona w pudełku ze trzy lata. Haha! Ale w końcu doczekała się mojej wielkiej miłości. I oto jest.

Moja Mandragora.






środa, 16 października 2013

Chleba naszego powszedniego




         Dziś obchodzimy Śwatowy Dzień Chleba. O tym święcie dowiedziałam się zaledwie rok temu. A jest co świętować!
Chleb jest symbolem sytości i bezpieczeństwa. Więcej, powiem, że ładu i porządku życiowego. Jeśli mamy (na) chleb, to jesteśmy szczęśliwi lub przynajmniej powinniśmy być.
Jerzy Waldorff - mój ukochany publicysta i gawędziarz - tak pięknie pisał o chlebie we wspomnieniach:

"…Symbolem owego głodu stał się chleb. U progu niemieckiej okupacji zwyczajny jeszcze, do wyboru - żytni i pszenny, okryty połsykliwą rumianą skórką, co tak apetycznie trzeszczała między zębami, gdy się brało ukrajany kawałek, albo też bułkę, i gryzło. Później skórka zaczęła się zmieniać w skórkę coraz to szpetniej burą i twardą, a przestało się też mówić o wyborze. Dozwolono wypiek z jednej tylko mieszanki ziarna, stopniowo coraz gorszej, dającej ciasto z miesiąca na miesiąc ciemniejsze, aż u spodu bochnów ciężkich kamienne legły zakalce. Aliści nie oznaczało to jeszcze dna pieczonego upadku! 
Z biegiem wojny w masie chlebnej mąka powoli jęła ustępować obficie dosypywanym otrębom, a w końcu zamiast niej mielono do wypieku miąższ kasztanów, zaś powiadało się w mieście, że i trociny jedliśmy w pajdach czarnych nieomal, kleistych; glina… Trudno więc opisać zachwyt ludzi, nabożne prawie olśnienie, gdy po klęsce Niemców dotarły przez ocean pierwsze transporty mąki amerykańskiej, z której pieczywo bielsze było od najbielszych dawniej bułeczek…"

"Dolina szarej rzeki"

Tak się składa, że miesiąc temu sama zaczęłam przygodę z pieczeniem chleba. Żytni chlebek lub z mąki mieszanej na zakwasie żytnim. Dla mnie zakwas to taki mały zalążek życia kolejnych "pokoleń" chlebów. W nim tli się tajemne, mistyczne życie, które dodane do mąki i wody rozkwita w całej pachnącej i pulchnej okazałości.
Ponoć najstarsze zakwasy na świecie mają po kilkaset lat!

Zatem, pieczenie chleba, to już niemalże filozofia. Jako ciekawostkę powiem (Weranda Country nr 6), że ostatnio pojawiła się tzw. Zakwasowa mapa Polski. Jest strona internetowa i każdy kto chce podzielić się swoim zakwasem, może się tam zarejestrować. Być może w poszukiwaniu zakwasu trafimy do gościnnego domu i zostaniemy tam uraczeni kawą i rozmową?

Oby nigdy nie zabrakło nam pachnącego powszedniego chleba.
Smacznego!








środa, 6 marca 2013

Życie małżeńskie - sezon pierwszy.


           Dzisiaj, podczas niewinnej rozmowy ze znajomymi, przez Internet oczywiście, nasunęły mi się ciekawe (w/g mnie) przemyślenia o małżeńskim życiu. Moim i mojego męża.
Choć podejrzewam, że wiele z Was podpisałoby się pod tym tekstem  obiema rękami.
Kto? Ręka do góry!

          W moim małżeństwie, można powiedzieć, wszystkie rodzaje i gatunki literackie już przerobiłam, czyli: epika, liryka i dramat. 
Na początku coś z epiki, czyli baśń. Wiadomo. Ale ta szybko się kończy. Wyrastamy z niej jak niemowlaki ze śpochów.
Teraz zdarza się czasem poezja, aczkolwiek gęsto przeplatana prozą. 
Najczęściej jednak króluje komedia, farsa, a nierzadko nawet tragifarsa, na dramacie właściwym skończywszy .
Ja w małżeńskiej prozie preferuję wątki biograficzne i romanse, mój mąż natomiast lubi odgrzebywać zaprzeszłe wątki historyczne i pasjami nuża się w science fiction. Z naciskiem na fiction.

Moja znajoma (nick wolfeen) na to:
-  osobiście lubię sagi - dają mi złudzenie czegoś spokojnego i długotrwałego, niestety moje małżeństwo okazało się jednoaktówką.

Z utworów wierszowanych mąż uwielbia hymny (pochwalne, na swoją cześć), choć zadowoliłby go też, nieco cięższy gatunkowo, dytyramb, podczas gdy ja, przewrotnie, uciekam się do bardziej lotnego limeryku, tudzież zwykłej fraszki.
Jednakowoż, naszym ulubionym gatunkiem literackim są tzw. gatunki mieszane, które pozwalają nam rozwinąć skrzydła; ja wyjątkowo lubuję się w poemacie dygresyjnym, podczas gdy mąż mój wyżywa się w poemacie heroikomicznym.
Z gatunków pogranicza, to coś mi się wydaje, że życie z moim mężem kwalifikuje się do reportaży, najlepiej z gatunku emitowanych w "Uwadze". Albo jeszcze lepiej/gorzej – „Pamiętniki z wakacji”!

Druga moja znajoma (o nicku RedRibbon) na to:
- moje podpada pod program National  Geographic  (obowiązkowo dubingowany przez Czubównę): samiec rankiem wyrusza na łowy. Pod jego nieobecność, samica dogląda nory i dopiero o zmierzchu spotykają się ponownie. Noc to zwykle pora godowa, jednak rzadko samiec i samica z gatunku canapus lenivus mają ruję jednocześnie, potomstwa więc doczekują się niewcześnie; najczęściej w miocie pojawia się jedno, maksymalnie dwa, młode.

Ze środków stylistycznych najczęściej balansujemy z mężem w sferze semantycznej.
I tak tenże nadmiernie używa epitetów, jednakowoż nie wulgarnych ( co to, to nie!) i porównań. Jakich? Wiadomo – a to do mojej matki, a to do córki, zupełnie tak, jakbym pozbawiona była cech własnych, w mozole wypracowanych przez lata.
Ja z kolei, przedkładam kwieciste metafory, z rzadka posiłkując się oksymoronem.
Jednakowoż nade wszystko, mój mąż uwielbia środki stylistyczne, należące do składniowych.
Na pierwszym i poczesnym miejscu zawsze znajduje się epifora i anafora.
Ja z tych środków chorobliwie nadużywam  pytań retorycznych. Można by wręcz odnieść wrażenie (słuszne zresztą), że pytania retoryczne to mój konik. Rzadziej natomiast, ale posługuję się i owszem,  apostrofą,
a bywa, że i antytezą, zwłaszcza w odniesieniu do pytań retorycznych.
Że nie wspomnę już o użyciu takich stylistycznych środków językowych jak fonetyczne i morfologiczne. Ha ha …
Dodając do tego specyficzne style językowe każdego z nas i tworzy się wyjątkowa, niepowtarzalna atmosfera i więź emocjonalna, nie do podrobienia przez inną osobę.
A czy tego akurat nie należałoby zakwalifikować do, tak zwanego, przyzwyczajenia w związku? Powtarzanie utartych schematów? Jak mój mąż otwiera usta, to ja z góry wiem, co powie. I właściwie mógłby już nawet nie mówić…


poniedziałek, 21 stycznia 2013

Moja Babcia


         Była drobna i cicha. Wokół jej niewielkiej głowy owijał się czarny warkocz, długi i cienki, poprzetykany już siwymi włosami. Lubiłam patrzeć jak go rozplata i czesze z namaszczeniem.
Jej włosy należały do innego świata, którego ja nie mogłam znać i do którego nie miałam dostępu.
Należały do przeszłości. Długie, cienkie, czarno-siwe, były dla mnie, tak samo jak ona, tajemnicze i oddalone. Zawarta w nich była cała ilość tych lat, które przeżyła, a o których ja wiedziałam tak niewiele.
Hodowała w kwiatowym ogródku przy domu nasturcje, nagietki i peonie.
Biegałam tam czasem poranną porą, kiedy na kwiatach peonii wisiały jeszcze krople rosy, zimne i ciężkie. Zanurzałam w nich nos i chłonęłam całe to pachnące zimno. Dziś wiem, że chyba po to, aby ten zroszony zapach pozostał we mnie na zawsze. A pachniało! Tak cudnie, jak pachnieć może tylko w babcinym ogródku z dzieciństwa.
Mój czas spędzony u Babci miał smak miodu i zapach peoni. Ale też rosołu, sernika i drożdżowych bułeczek z serem.
 Nigdy się nie skarżyła. Znosiła swój los z pokorą. Wiedziała, że na niektóre rzeczy nie może mieć wpływu. Była w niej jakaś ogromna zgoda na los.
Pracowita jak mróweczka, od rana krzątała się po gospodarstwie. Ciężko pracowała w polu.
Rwała pokrzywy gołymi rękami. Nigdy nie usłyszałam, że jest zmęczona.
Tylko wieczorem, przy kuchennym, kaflowym piecu, który przynosił ciepło jej spracowanym stopom i dłoniom, głowa opadała jej w spokojnym półśnie. To jedyna chwila wytchnienia w jej pracowitym dniu. Potem, gdy kładła się przy mnie do łóżka, na słomianym sienniku, w zawsze czystej, wykrochmalonej i pachnącej pościeli, usypiała od razu, spokojnym, ciężkim snem. 
Moja Babcia odeszła jesienną porą, cichutko, tak jak żyła.
Pozostawiła po sobie nowe pokolenia.
Pozostawiła też wspomnienia. Smak i zapach mojego dzieciństwa.